Grand Canyon, ale inaczej...
Ostatnio miałem urodziny, a zatem jak niemal co roku szukałem prezentu, który mógłbym sam sobie sprawić. … i tym prezentem był lot nad Wielkim Kanionem – śmigłowcem. Wielki Kanion, aby dostrzec, że jest naprawdę wielki, trzeba zobaczyć w odpowiednim miejscu i koniecznie z góry. Formalnie on ma kilkaset kilometrów, ale nie w każdym miejscu jest tak głęboki i szeroki jak na filmach.
Lot zaczynał się i kończył na lotnisku w Boulder City nieopodal Las Vegas, gdzie dostarczony zostałem zbierającym gości busem. Firma organizująca te wycieczki miała dość zoptymalizowane procedury i szybko dostrzegłem, że potrafią oni maksymalnie wykorzystywać swoje śmigłowce. Silniki im nie stygną, a piloci mają dużo latania. Siedząca za sterami śmigłowca dziewczyna imieniem Christie mimo młodego wieku mogła pochwalić się ponad 3000 godzin w powietrzu i to było czuć. Koordynacja zakrętów, sprawność obsługi systemów, podzielność uwagi czy choćby precyzja lądowania. To w firmach organizujących loty widokowe nie jest regułą, niektóre z nich nie cieszą się dobrą opinią za sprawą nazwijmy to dyplomatycznie incydentów.
Udało mi się siedzieć na najlepszym pod względem możliwości obserwacji miejscu – z przodu po lewej stronie. Miejsca wyznaczał ich, nazwijmy to umownie, dispatcher. Każdy zgłaszając się do lotu stawał na wadze i na podstawie rzeczywistej masy pasażerów obliczono wyważenie.
Lot oczywiście wg przepisów VFR na trasie, która dla mnie jest pustynią z kilkoma charakterystycznymi punktami (radiolatarnia VOR/DME krótko po starcie i Hoover Dam), ale pilot latający nią kilka razy dziennie zna tam każdy krzak.
Wcześniej trochę poczytałem o firmach organizujących loty widokowe w USA. To jest dość ciężki interes, wiele z tych firm ma, nazwijmy to dyplomatycznie, dość swobodne podejście do zasad bezpieczeństwa. Nie znam się na śmigłowcach, ale w tej, którą wybrałem miałem chociaż poczucie, że wszystko jest OK. … i ze znalezionych komentarzy wynika, że nie tylko ja miałem takie odczucia.