Angielska frazeologia lotnicza
Sky Is The Limit

Najpopularniejsze wpisy

img img
img img

Postanowienie noworoczne – zaczynam

O miłości do samolotów i wszystkiego, co wiąże się z lataniem mógłbym naprawdę dużo mówić. U mnie zaczęło się to w niewyjaśnionych okolicznościach wiele lat temu, gdy byłem jeszcze w szkole podstawowej. Nie…

czytaj więcej

Dziś na zajęcia z angielskiego pojechałem w zasadzie w jednym celu: zakończyć farsę, która trwała przez ostatnie dwa miesiące. "…, a miało być tak pięknie" cytując fragment tekstu piosenki zespoły Elektryczne Gitary. Okazało się, że nawet gdybym chciał się uczyć to instruktor dziś już nie chciał. 😉 Post ten potraktujcie jako radę/ostrzeżenie.

Od początku. Za szkolenie z angielskiej frazeologii lotniczej zapłaciłem 1500 "do ręki", czyli bez rachunku, FV czy innego sposobu ewidencjonowania przychodu. Można zatem wysnuć wniosek, że nie został on zewidencjonowany, a zatem jest to odpowiednik kwoty 2277 PLN (w normalnej sytuacji gdyby przedsiębiorca odprowadził 23% podatku VAT i 19% podatku dochodowego). W tej cenie miałem otrzymać szkolenie indywidualne wg programu, który instruktor ponoć ma, z uwzględnieniem aktualnego poziomu znajomości języka angielskiego.

Na pierwsze spotkanie udało się umówić już po kilku dniach, było super, ćwiczyliśmy poprawną wymowę, z czym chyba każdy ma problem (piszę tu o niuansach, a nie ogólnym brzmieniu), a podczas tego spotkania instruktor zainkasował wspomniane wcześniej 1500 PLN (9-ty sierpień, pisałem post). Po tym fakcie wyjechał na długi weekend, po powrocie był "zalatany" ze swoimi uczniami, a że pogoda do szkolenia praktycznego nie jest zawsze odpowiednia prosił o wyrozumienie. Kolejne spotkania odbyły się dopiero 20-ego i 28-ego sierpnia, zauważyłem wówczas, że pierwotny zapał do nauczania mnie trochę opadł ale jeszcze nie było źle. Z instruktorem K. się w tym czasie widywałem trochę częściej ze względu na szkolenie do VFR noc.

Kolejne trzy spotkania były dopiero w październiku (!!!), odpowiednio 16-, 19- i 29-ego. Poziom coraz niższy, przede wszystkim za sprawą kolegów, którzy zostali dołączeni do mojej jednoosobowej grupy (przecież płaciłem za zajęcia indywidualne!!!), których poziom języka angielskiego oceniam na A2, sam jestem w okolicach C1. Na zajęciach tłumaczyliśmy zdania w stylu: Ptak uderzył w samolot. Poza tym proste konwersacje, których niestety było mało, gdyż instruktor musiał podzielić swoją uwagę na trzy osoby, a ja traciłem swój bardzo cenny czas czekając aż kolega wyduka oczekiwane zdanie.

Nie omieszkałem wyrazić swojego niezadowolenia, w związku z czym podczas jednego dnia, kiedy pogoda do lotów nocnych była marginalna, oczekując na okienko pogodowe wróciliśmy do zajęć indywidualnych w ramach których przećwiczyliśmy demo egzaminu RELTA Pilot. Widząc niezadowalające tempo zajęć postanowiłem zapisać się na egzamin sam i zdać go podczas pobytu w Warszawie związanego z przylotem dyrektora tj. 30-ego listopada. O pomyśle, dość ryzykownym, nie powiedziałem nikomu, ale miałem nadzieję, że uda się jeszcze poćwiczyć.

Mawiają, że nadzieja matką głupich. Na kolejne (już ostatnie przed egzaminem) zajęcia przyjechałem 28-ego listopada, zamiast konkretnej nauki rozmowa zeszła na temat szkolenia dla większej grupy, do którego mógłbym dołączyć w ramach już wniesionej opłaty. Poza tym dostałem ofertę, ponoć nie od odrzucenia, "złożenia egzaminu" przed komisją z Czech lub Słowacji na terenie ośrodka w Poznaniu w cenie 500 PLN oraz 200 EUR. Każdy kto mnie dobrze zna wie, że z mojej strony odpowiedź mogła być tylko jedna: egzaminom za łapówkę mówię stanowcze nie. …, a kto normalny zdaje egzamin za blisko 1400 PLN podczas gdy może go legalnie zdać w Warszawie wnosząc tylko 300 złotych opłaty. Chyba tylko ten, kto nie wierzy w powodzenie na egzaminie zorganizowanym przez Urząd Lotnictwa Cywilnego.

Wracając do meritum, RELTA wcale nie straszna, a w jednym z poprzednich wpisów sam egzamin również opisałem.

Dziś naiwnie przyjechałem na zajęcia, byłem umówiony na 19:30, ze względów zawodowych spóźniłem się 10 minut i dowiedziałem się, że… Lekcja właśnie się kończy bo "chłopacy mogli być już o 18:00, więc zaczęliśmy". Jacy chłopacy? Przecież ja chodzę indywidualnie. Tak naprawdę to przyjechałem tylko powiedzieć instruktorowi, że egzamin już zdałem i wyrazić krótką ocenę odnośnie naszej czteromiesięcznej współpracy w tym zakresie.

Łącznie przez 4 m-ce wziąłem udział w 8 ok. 90-cio minutowych spotkaniach z czego 3 były de facto zajęciami grupowymi. Zapłaciłem za to 1500 PLN w żywej gotówce 😉 Okazało się, że 45 minut zajęć na opisanym powyżej poziomie kosztowało prawie 94 złote polskie. Dużo, ale jako konserwatysta z przekonania wierzę, że wolny rynek zrobi z tym porządek i następnych cierpliwych i uprzejmych już wielu nie znajdzie, a ja nie oglądam się za siebie tylko patrzę w przyszłość – muszę zintensyfikować naukę do ATPL i przede wszystkim budować nalot.

Komentuj: