Na kontraktorce (nielotnej) w USA
Poleciałem do USA, a dokładnie do słonecznej Kalifornii. Niestety ani zwiedzać ani latać ale w natłoku zajęć znalazłem czas na odrobinę przyjemności. Plany walidacji licencji i polatania w amerykańskim GA spełzły na niczym i nie sądzę aby do końca mojego pobytu miało się to zmienić.
Opiszę kilka mniej lub bardziej ciekawych miejsc na zachodnim wybrzeżu, które udało mi się zobaczyć w wyrwanym korporacji czasie. Po USA przemieszczałem się Dodge Challengerem z wolnossącym silnikiem V6 o pojemności 3,6 litra, mocy 310 KM i napędzie na tył – styl iście amerykański.
Obiecuję, że jak tylko wrócę na dłużej do Polski to zorganizuję większą wyprawę lotniczą i oczywiście opiszę na blogu (obiecuję też sobie bo brakuje mi latania).
Do USA dotarłem na pokładzie Airbusa A340-600. Moje marzenie ale niestety raczej nie zasiądę nigdy za sterami tego samolotu, gdyż są one wycofywane na rzecz samolotów dwusilnikowych. … może jakiś cargo, który wówczas będzie zabytkiem (samoloty tego typu wprowadzane były do służby głównie w latach 2002-2010). Zgrabny w przeciwieństwie do A380, długi, posiadający 4 silniki i w pewnym sensie dwupoziomowy (toalety są na -1).
Lecimy trasą północą, po starcie z Monachium samolot kieruje się nad Czechy, dalej wzdłuż granicy z Polską (ciut na wschód od Berlina) do Kopenhagi, wzdłuż wybrzeża Norwegii, nad kręgiem polarnym, na szerokości geograficznej 74°N, nad Grenlandią i wzdłuż zatoki Hudson wlatujemy nad stały ląd. Relatywnie krótko przed Seatle przekraczamy granicę CA-US i zmierzamy na południe do lądowania w San Francisco (SFO). Jest to trasa, w trakcie której zdecydowanie pewniej czuję się w samolocie czterosilnikowym.
Do San Francisco doleciałem w piątek wieczorem (16.06), co daje mi dwa dni na aklimatyzację przed pierwszym spotkaniem z klientem. Postanowiłem się wyspać po podróży i w ten dość prosty sposób pokonać 9 godzin różnicy w czasie. W weekend zapoznaję się z okolicą.
Pierwszy tydzień był… hmyyy… jakby to określić. Wyczerpujący. Weekend mam jednak przynajmniej częściowo dla siebie, co pozwala mi zregenerować organizm po nieprzespanych nocach. Oczywiście korzystam też z możliwości pozwiedania San Francisco. Tym razem Fishermans’ Warf i China Town.
Czasu dla siebie mam coraz mniej. Czasami żywię się kupionymi w Walmartcie daniami gotowymi, które jem przy użyciu jednorazowych sztućców – tak, ten zestaw na zdjęciu to zwykły plastyk udający normalne, metalowe widelce. Korzystając z tego, że 4-ego lipca w USA obchodzi się Dzień Niepodległości mam czas na spacer po Golden Gate Park. Nie byłoby to nic szczególnego gdyby nie działalność straży parku (Park Rangers), która egzekwuje wszystkie zakazy np. zakaz biwakowania czy rozpalania grilla. Spacerek po Golden Gate Park to 13 km, a zatem nie jest to mały obszar.
Podjąłem kolejną próbę sfotografowania panoramy San Francisco z Twin Peaks. Kolejną nieudaną próbę. Miałem za to okazję poczuć się jak w samolocie i znaleźć się na poziomie wierzchołków chmur. Przy okazji przejechałem się odcinkiem Pacific Coast Highway (no. 1) w kierunku SF z południowej części zatoki, a wracając przez Golden Gate Bridge, obok więzienia stanowego w San Quentin przejechałem się San Rafael Bridge i San Mateo Bridge.
Kolejnego dnia odwiedziłem Mt. Hamilton w typowym dla Amerykanów stylu tj. wjechałem na nią samochodem. Zauważyłem, że to popularny sposób zwiedzania w tym kraju – w zasadzie wszędzie można dowieźć tyłek autem. Miałem przeczucie, że pogoda w SF będzie OK i tym razem mi się poszczęściło – popatrzyłem na nocną panoramę miasta.
c.d.n. 🙂